… i nie zapomnij o łabędziach!

17.11.2018 08:04

 

            Po dwóch godzinach Iwanek przywykł już do kościstej kobiety, śmierdzącej obcą stęchlizną, do jej zasuszonej twarzy i chropowatych dłoni. Jak bardzo jest inna od matkującej mu na co dzień, niemrawej i uśmiechniętej Katii, słodko pachnącej mlekiem, miłej, mówiącej tak melodyjnie i mającej tak bezpieczne szerokie dłonie. Irena wie, że jest na gorszej pozycji, za każdym razem musi w jakiś sposób odzyskać syna, a Iwanek jakby coś wyczuwał. No tak, czuje, że znów jest jej! Irena musi wreszcie powiedzieć, co zdecydowała, teraz już nie ma odwrotu, ciężar rośnie z każdą chwilą.

            – Będziemy jeść – powiedziała Katia i rozłożyła na stole drewniane talerzyki dla dzieci. Na każdy nałożyła łyżką trochę parującej kaszy, omaściła ja roztopionym masłem, a na wierzch położyła konfiturę jagodową. – A teraz jesteś prawdziwą matką, Irenko – powiedziała i posadziła jej na kolanach syna.

            Uwaga o prawdziwej matce ją rozkojarzyła. Prawdziwą matką była już trzy razy. I gdzie są jej dzieci? Jest tylko Iwanek. Usiadł na kolanach matki, zagnieździł się, oparł o nią, przywarł, jak to do matki. Obiad pachniał, a synek po każdej łyżce odwracał się do niej, przewracał oczami, sprawdzał, jakie zamiary względem niego ma ta kobieta. Widział jej uśmiech, był spokojny, a Irena rosła z każdą łyżką. Dzieci się najadły, teraz wdrapały się i położyły na łóżku, rozleniwione jedzeniem i ciepłem.

            Katia nałożyła dorosłym. Z talerzy rozchodził się zapach, koza żałośnie zabeczała. Katia przeżegnała się, Tagar wziął w dłoń odrobinę soli i, zgodnie ze starym zwyczajem, rzucił szczyptę w każdy kąt izby. Irena też się przeżegnała. Mogli jeść. Kasza Katii to żadna obozowa breja, w tej aż łyżka stoi, żółte maślane oka zakrywają pół talerza a w środku pływa kawał mięsa. Irena ostrożnie wyjadała z brzegu talerza. Musi jeść z rozwagą, nie może rzucić się na poczęstunek Katii, do czego zmuszą ją obozowy głód. Musi jeść pomału, stopniowo, aby nadmiar dobra jej nie zabił.

            – I jaką podjęłaś decyzję, duszyczko moja? – Katia wypowiedziała długo wyczekiwane pytanie.

            Stało się. Irenę zmroziło. Pochyliła się nad talerzem, kasza zawirowała jej przed oczami wraz całym światem.

            – Hm? – odezwała się Katia, z mlaskaniem wyjadająca z talerza.

            W izbie panowała cisza. Iwan jakby wyczuł, że o nim mowa, ostrożnie zsunął się z łóżka i wdrapał kolana matki. Przycisnęła go do siebie. Koza wpatrywała się w nich tępym wzrokiem, przechylała łeb raz w prawo, potem w lewo i nie spuszczała oczu z ust Ireny.

            – Kateńko moja, zatrzymam Iwanka – powiedziała i przycisnęła chłopca jeszcze bardziej.

            Kura w kącie wyskoczyła ze słomy i zaczęła gdakać. Dzieci na łóżku się roześmiały, a Iwanek zaczął niezgrabnie naśladować ruchy zwierzęcia.

            – Cicho, ty szkarado – krzyknęła na kurę Katia.

            Tagar zajrzał w kąt i powiedział:

            – Zostawiła nam jajko.

            – Dobry znak – rzekła Irena.

            – Więc Iwan pójdzie w świat... Na Kontynent, do jakiegoś domu dziecka – powiedziała Katia i posmutniała. – …skoro tak zdecydowałaś...

            – Nie wiem – przyciągnęła syna jeszcze bliżej do siebie. – Nie wiem, czy się zdecydowałam na dobre.

            – My się do niego przyzwyczailiśmy. Dzieci razem by się bawiły, wychowały. Tagar też się zgodził.

            Mężczyzna palił. Milczał, jego twarz nie wyrażała żadnych emocji, jak to zwykle u Sybiraków. Irena wyczuła zakłopotanie Katii. Dlaczego miałaby zgodzić się na adopcję syna? Może nie wie, co to znaczy być matką? Albo najpierw myślała, że dzięki niemu wypuszczą ją wcześniej, a teraz chce go oddać, żeby mieć święty spokój? I później w domu…?

            – Siedem lat to nie wieczność, tak myślę. W końcu będą musieli mi oddać dziecko.

            Katia dokończyła jeść, wstała i w milczeniu sprzątnęła ze stołu. Tagar zdjął ze ściany okrągłe skrzypki z długą szyjką. Przesunął smyczkiem po strunach, w tym samym momencie dzieci ześlizgnęły się z łóżka i podbiegły do niego. Oprócz Iwana. On odwrócił się do matki i tchnął na nią ciepłym, pachnącym powietrzem.

            Tagar piłował przeciągłe melodie, nucił pod nosem, a dzieci palcami szarpały struny. Katia po chwili zamyślenia odwróciła się:

            – Cóż więc. Skoro tak zdecydowałaś. Postaraj się utrzymać dobre miejsce, żeby ci nie przydzielili chłopskiej roboty, żebyś się nie umęczyła. Szkoda, że cię wyrzucili z tego szpitala.

            W izbie rozbrzmiewało płaczliwe rzępolenie Tagara.

            – Coś ty tam zrobiła? Musiałaś się im porządnie narazić.

            Irena poczuła się jak przed ławą przysięgłych. Nagle pozbyła się wszystkich zahamowań. Nie ma nic do ukrycia, nie ma się czego wstydzić, nie popełniła żadnego przestępstwa.

            – Ochrzciłam w szpitalu dziecko.

            Katii z przerażenia wypadła z ręki łyżka i tępo uderzyła  w drewniany talerz.

            – Co? Ochrzciłaś…?

            – Ochrzciłam – przytaknęła Irena.

            – A coś ty? Pop? – krzyknęła. – Przecież pop chrzci dzieci! Nie kobieta z łagru! – Przestała zajmować się naczyniami i wystraszonymi oczyma przyglądała się Irenie.

            – Gdzie w łagrze znajdziesz popa?

            – Tyś przecie rozum straciłaś! Ty jesteś wariatka… Irenka!

            Obeszła stół i siadła naprzeciw niej.

            – Chrzcić w łagrze! Bez święconej wody, bez popa, bez krzyża?

            Irena uśmiechnęła się niewyraźnie, wzruszyła ramionami.

            – Katia, masz rację. Niczego nie było, ani wody, ani krzyża. Ani mleka, ani chleba… i nawet wina, tylko to małe dziecko.

            – A ja się dziwię, czemu cię do Pisczaku wygnali. Przecież tyś miała szczęście. Wiesz ty, ilu popów powystrzelali? Tak po prostu, nawet nikogo nie chrzcili. Co ci strzeliło do głowy?

            Jak to powiedzieć? Urodziło się takie malutkie dziecko, trochę płakało, trochę próbowało się napić, ale bardzo o życie nie walczyło. Jakby czuło, co je czeka. I matka, z Birobidżanu, z fabryki chemicznej, była więcej martwa niż żywa. Kobiety z fabryki wyglądały jak upiory, mówiło się, że w kościach mają więcej złota niż w sercu, dlatego są takie wątłe i posępne… A jeśli nawet którejś udało się trafić do szpitala, to mało która przeżyła. Jak to można wyjaśnić?

            – Z Birobidżanu! – krzyknęła Karia. – Żydówka! Irena, tyś popełniła tyle grzechów! Kto cię o to prosił?

            – A co ty chcesz? – wtrącił Tagar. – Człowiek jak każdy. Bóg to Bóg. Ludzi jest wielu, bogów też.

            – Cicho, poganinie – Katia aż się zamachnęła. – Co ty pleciesz? Bóg jest tylko jeden. Na darmo nam tu wciskają, że Boga nie ma. My wiemy swoje.

            – Bogowie prędzej się dogadają, niż ludzie, nie martw się – powiedział Tagar i ciągnął – dobrze zrobiła. Przynajmniej czegoś spróbowała.

            Irena była mu wdzięczna. Ogarnęło ją poczucie delikatnego uwolnienia, choć nie potrafiła dokładnie określić, od czego. Może od Paraski? Albo od Kiszy i jej dynama? Albo od kontroli Szota? Czy od samochodu wpadającego do wąwozu, od śmierci Stalina… wszystko, co złe, jakby się przełamało i poczuła, że nadszedł czas, by się wznieść wyżej. Przypomniała sobie Xenię ze statku i jej uśmiech, Katalin, jak się jej łabędź podnosi z kurzu, chce machać skrzydłami i wzbić się, wznieść się coraz wyżej w stronę błękitnego nieba i po drodze wszystko opowiedzieć, podzielić się swoją prawdziwą historią ze złym zakończeniem.

            I nagle zaczęła opowiadać swoją historię, spokojnie, z namysłem, jakby wcale nie dotyczyła jej samej. Podzieliła się wszystkimi najskrytszymi myślami. Jak ją ciężarną zaciągnęli do pociągu, jak ją wieźli, nie wiadomo dokąd, jak się modliła, sama i z pozostałymi kobietami. Wspomniała też żołnierzy, którzy we wsi rozbierali domy i palili nimi w kotle, jak kopali ludzi z tych domów. Prześladowcy w ciągu wielu tygodniu spalili w lokomotywie wszystko, co się dało, żeby pociąg dojechał jak najdalej, żeby ich dowiózł aż tutaj, na tę Planetę. Kapryśny świat zaigrał z niej już w drodze tutaj. Pewnej nocy w wagonie przedwcześnie urodziła. Nic nie widziała, niczego nie słyszała. Padło tylko jedno słowo – śmierć. Dziecko było w złej pozycji. Wiedziała, że kobiety wzięły je na ręce, urwały pępowinę, potem poczuła coś ciepłego między udami, ale była zmęczona i omdlewała, zdawało jej się, że trwa to w nieskończoność. Było jej wszystko jedno, nie miała sił, zupełnie jak ta kobieta z Birobidżanu. Zdawało się jej, że czyjeś ręce ścisnęły jej uda i poczuła między nimi coś miękkiego i ciepłego. Dzisiaj już wie, że to był płód. Czekała, aż wyda z siebie głos. Ale nic, tylko to ściśnięcie i ta niekończąca się chwila, która w ciemności jadącego pociągu i w mroku obolałej duszy zdawała się być tą ostatnią. Dopiero po latach dowiedziała się, że na Ukrainie, w czasie Wielkiego Głodu, tak właśnie pozbywano się noworodków. Potem usłyszała kwilenie i płacz, straszny płacz kobiet w kącie wagonu, jakby kogoś mordowali. Nie było słychać płaczu dziecka, ani jego wdechu, ani wydechu. Cisza, ciemność i regularny stukot żelaznych kół, szept kobiecych głosów, ale sensu słów nie była w stanie uchwycić.

            O tym zdarzeniu nigdy nie mówiła, ani żadna kobieta z wagonu numer dziewięć jej tego nie przypominała. Tylko raz babie Aniuszce przy wykopie wykrzyczała w twarz, że jej zabiła dziecko. Zajęło długie miesiące, zanim Irena się uspokoiła i przyjęła jej wyjaśnienia. Potem tę straszną noc w pociągu zamknęła w pamięci na dobre. Może kiedyś przyjdzie czas i zupełnie o niej zapomni, ale jak dotąd, każde wspomnienie o tej chwili, i to opowiadanie, jest jak krwotok. Im szybciej go zatamujesz, tym lepiej.

            – Odebrali mi dziecko, tak jakby komuś odcięli dłoń – miałaś rękę i już jej nie masz. Razem z ręką wyrwali też coś z ciebie. Chcesz coś chwycić, ale nie możesz, bo nie masz ręki. Naraz zauważasz, że nie brakuje ci jedynie ręki, ale czegoś więcej, co wraz z nią odeszło. To, co z ciebie wyrwali, wrzucili do dziury w podłodze. Pociąg jedzie swoją trasą, turla się w kierunku Planety, w jego kotle palą drewnianymi chatami, a przez podłogę wagonu, po kawałku, wyrzucają twoje ciało. Tak jak człowiek chce zamachać ręką, której już dawno nie ma, tak kobieta chce zwrócić się do dziecka, które zmarło i leży gdzieś pomiędzy podkładami na trasie wiodącej tutaj.

            – Kiedy tak stałam nad malutkim dzieckiem tej kobiety, w jednej chwili wszystko mi się przypomniało. To przyszło samo z siebie: ileż mam złej mocy w rękach! Ale jeśli zechcę, mogę mieć w nich odrobinę nadziei… Powiedziałam sobie, że jeśli to biedne stworzenie ma odejść wraz ze swoją matką, to niech odejdzie czyste. Może mu nie pomogę, ale mam nie spróbować?

            Ktoś ją przy tym nakrył, któraś z kobiet leżących na łóżkach widziała, jak główkę dziecka skropiła wodą. Widziała też, że nad dzieckiem zrobiła znak krzyża, a potem cicho się modliła. Dziecko zmarło w nocy. Na drugi dzień ruszyła machina, dyrektorka szpitala, Krugowa, już miała na stole raporty, była wściekła, twierdziła, że Irena umyślnie zabiła dziecko! Przywołała doktora Zimanowa, zagroziła mu przeniesieniem do kopalni, jeśli nie wypędzi ze szpitala ciemnoty, że go stąd wymiecie! Natychmiast napisała rozkaz przeniesienia Ireny. Na początku chciała ją odesłać do kamieniołomu na północy, do najcięższych przypadków. W końcu uratował ją doktor i jego prośby – szkoda byłoby nie wykorzystać jej umiejętności w bardziej humanitarny sposób, aniżeli poprzez pracę w kamieniołomie. W ostatniej chwili rozkazano deportację do Pisczaka, na kilkumiesięczną próbę, a potem – kamieniołom! To było zwycięstwo doktora Zimanowa. Okazało się, że bardziej wierzy Irenie, niż dotąd sama przypuszczała. A na pożegnanie jej szepnął:

            – Kara jest za to, że zachowałaś się jak człowiek. Planeta tego nie lubi.

            Tagar przestał grać, milczał. Katia słuchała jej opowieści z otwartymi ustami. Dzisiaj jest ciężki dzień. Tyle spraw, tych i owych. To prawda, że obawy o śmierć Koriabowa były bezpodstawne, ale nawet to nie daje człowiekowi satysfakcji. Co ma o tym myśleć zwykły człowiek? Jak ocenić wszystkie zdarzenia, wreszcie tę zuchwałość Ireny? Teraz już Katia inaczej na nią patrzy, jej śmiałość już nie jest dla Katii taka straszna. Zwykły człowiek nie powinien wykonywać obowiązków duchownego, taka pycha jest karygodna. Zona to jednak zona – to czasem zmienia postać rzeczy. Mimo wszystko jednak, chrzczenie dziecka Żydówki jest zuchwałością, z pewnością to jest zakazane. Dlaczego zatem Irena tak ryzykowała? Dlaczego? Kto jej odpowie? Była zdezorientowana opowieścią Ireny, która teraz miała na twarzy zdawkowy, ale spokojny uśmiech. Nie było widać, by cierpiała z powodu poczucia winy, siedziała na krzesełku, bawiła się z Iwankiem a za jej plecami wisiały ikony Przenajświętszej Bogarodzicy i Syna Bożego. Cóż, tak to jest, za Ireną, za jej losem, stoi coś wielkiego, co z trudem mieści się w niskiej chałupie. Ikony były jakby przytłoczone własnym ciężarem. Dziwne... Tagar milczał i się uśmiechał, a Katia poczuła się nieswojo. Obserwowała młodą twarz Ireny, zniszczoną obozowym życiem i usiłowała znaleźć jakieś słowa. W końcu czasami kobieta ma prawo zgrzeszyć i trzeba to przyznać wszem i wobec, bez strachu.

            – Ty jesteś.... Irena, ty jesteś taka...

            – Wiem – powiedziała zawstydzona Irena.

            Katia z uporem patrzyła jej w oczy i kręciła głową.

            – Nie wiesz, moja Irenko, nie wiesz. Ty jesteś... bohaterka! Jak jakiś żołnierz.

            – Nie, Kateńko, skądże...

            – Ależ tak. Ty jesteś, jak to powiedzieć? Kobieta! Tak, ty jesteś kobieta! Ba, nie, ty jesteś więcej niż kobieta! – krzyknęła Katia i otarła sobie oczy. – A ja...?